Co by tu rzec o książce, która dostała Nagrodę Literacką Nike, a film na jej podstawie jest polskim kandydatem do Oscarów i miał premierę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji? Chyba tylko tyle: jak wyznał autor reportażu, dobrze, że padło na niego, by zmierzyć się z tematem śmierci Grzegorza Przemyka.

Najpierw obejrzałam niemal trzygodzinny film (reż. Jan P. Matuszyński), potem sięgnęłam po książkę. I, w moim odczuciu, taka właśnie kolejność się sprawdziła, ponieważ reportaż dopowiedział mi tło rodzinne Barbary Sadowskiej i jej syna i rozbudował wątki siłą rzeczy tylko zarysowane w filmie lub nawet pominięte. Oczywiście nie sposób było zekranizować całego reportażu, dlatego głównym bohaterem filmu został Jerzy Popiel, wzorowany na Cezarym F., koledze Grzegorza Przemyka i świadku jego pobicia przez milicjantów z komisariatu na Jezuickiej. Ogrom pracy, jaką wykonał Cezary Łazarewicz, by napisać ten reportaż, jest zdumiewający. Zaznacza, że Cezary F. obliczył, że rozpracowywało go 240 esbeków. Efekty ich działań to osiem grubych teczek, znajdujących się dziś w archiwach IPN-u pod kryptonimem Sprawa Operacyjnego Rozpracowania „Junior”. Autor przekopał się przez te i inne papiery, dotarł do niemal wszystkich żyjących jeszcze uczestników tej tragedii, którzy chcieli o niej opowiedzieć (chociaż sam Cezary F. nie chciał z nim rozmawiać, to jego żona zgodziła się na krótkie spotkanie). Poruszająca jest rozmowa z Michałem Wysockim, jednym z sanitariuszy, którzy zostali skazani za rzekome pobicie Przemyka na pogotowiu (w karetce? W windzie?). Przejmujące jest też wspomnienie o ojcu maturzysty, Leopoldzie Przemyku (zmarł w 2013 r.), który pozostawał w cieniu tych dramatycznych wydarzeń, co nie znaczy, że nie cierpiał z ich powodu.
Reportaż składa się z dwóch części i jest ułożony jest chronologicznie. Pierwsza to rozdziały relacjonujące wydarzenia i proces, niemal dzień po dniu, czyli od maja 1983 r. do lipca 1984 r. Przeplatane są rozdziałami o Barbarze Sadowskiej, kolegach Grzegorza, którzy byli z nim wtedy na Starówce, adwokacie Macieju Bednarkiewiczu, sanitariuszu Michale Wysockim. Część druga, znacznie krótsza, dzieje się w 2015 r.: jest poświęcona wznowieniu śledztwa i procesu w latach 90., roli w całej sprawie gen. Kiszczaka, losom Leopolda Przemyka i nieudanej próbie kontaktu z Ireneuszem Kościukiem, milicjantem uniewinnionym od śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka. Zwięzłym podsumowaniem całej sprawy są słowa adwokata Macieja Bednarkiewicza, znajomego Barbary Sadowskiej, którego nie dopuszczono do udziału w procesie w 1984 r., zamykając go, niejako prewencyjnie, na Rakowieckiej:
Czy mogłem zmienić tok procesu? Posiadałem dwa ważne dokumenty: oświadczenie Cezarego F. złożone zaraz po śmierci Przemyka i oryginalne zaświadczenie lekarskie wystawione po operacji Grześka. Z jednego i drugiego wynikało, że maturzystę pobili milicjanci w komisariacie.
Miałem pomysł, jak rozwiązać tę sprawę. Wszyscy milicjanci z Jezuickiej powinni być skazani za nieudzielenie pomocy. Ten komisariat był jak z greckiej tragedii: zamknięte miejsce, zamknięty czas. W ich obecności pobito tam chłopca i żaden z nich nie udzielił mu pomocy. Cała dwunastka, która była wtedy w komisariacie, musiała wiedzieć o pobiciu. Ich obowiązkiem było udzielenie pomocy w zagrożeniu życia. To można było wykorzystać. Cały komisariat powinien za to siedzieć. I wtedy albo państwo by się przyznało, że ma tak słabą milicję, albo wskazałoby tych, którzy bili. Ludziom było obojętne, za co będą siedzieć. Chcieli tylko zobaczyć milicjantów z wyrokami. To byłoby potwierdzeniem tego, o czym wszyscy wiedzieli – że milicja jest zbyt brutalna i nadużywa swojej władzy.
Pyta pan, który bił? To mnie nigdy nie interesowało. Nie próbowałem tego dochodzić, bo poniósłbym klęskę. Gdybym uznał, że milicjanci działali w celu pozbawienia życia, byłoby to bardzo trudne do udowodnienia z formalnego punktu widzenia. Nie sposób było wskazać, który, gdzie i z jaką siłą zadawał ciosy. Sami musieliby to dokładnie opowiedzieć, a ja nie wierzyłem w to, że oni w ogóle się przyznają.
Sprawa skończyła się tak, jak z założenia władzy miała się skończyć. Według rządzących milicja nie mogła być winna. Wygrała więc koncepcja, by za wszelką cenę milicjanci pozostali niewinni [s. 204–205].
W chwili śmierci 19-letniego Grzesia Przemyka Czarek F. miał 22 lata i machina, którą uruchomiono, by skłonić go do zmiany zeznań, niemal rozjechała jego rodzinę. Podobnie jak rodzinę sanitariusza Michała Wysockiego. Łazarewicz zauważa, że te osiem tomów czyta się jak polityczno-kryminalny thriller, pomijając siermiężny język tajnych służb, którym je napisano. Ta lektura go wciąga, bo główny bohater
nie jest żadnym cukierkowym lalusiem, ma pokręcony życiorys i mimo młodego wieku nieźle się poobijał na zakrętach życia. Ma swoje za uszami, nie jest aniołem, ale jak przychodzi godzina próby, jest twardy, nieugięty, nieufny i cała ta armia donosicieli i esbeków niewiele może mu zrobić.
I podobnie wciąga jego reportaż, ja łapałam się na tym, że bezwiednie kibicuję dobrej stronie mocy, by sprawiedliwości stało się zadość. Niestety, w tym przypadku było inaczej, sprawiedliwość nie zatryumfowała…
Autor: Cezary Łazarewicz
Tytuł: Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Wydawnictwo: Czarne
Data: 2017