Nora kontynuuje bezpośrednio historię Valentine Blue, rozpoczętą w Czarnych narcyzach. Śmierć podopiecznej Nowych Horyzontów, choć zdaję się przypadkowa, nie daje spokoju Weronice. Tajemniczy SMS i niezrozumiałe słowa zmarłej przekazane pielęgniarce nie pozwalają jej zostawić prywatnego śledztwa.
Jednak policja zajmuje się już czymś innym – zniknięciem Bibi. Jej matka oraz bogaty ojczym naciskają Daniela, żeby szybko odnalazł sprawiającą kłopoty nastolatkę. Podczas jej poszukiwań, wraz z Emilią i Klementyną (która nieco przypadkiem znalazła się blisko śledztwa, ale nie jest to jej pierwszy raz, kiedy szuka Bibi) znajdują kolejne zwłoki – tym razem samodzielnej matki znanej z zatargów z każdym we wsi.
Kluczową rolę odgrywa w tym tomie Jacek Sienkiewicz – nieco cyniczny ale sprawny komendant policji w Brodnicy. Zdaje się, że stoi w centrum wydarzeń i jest ogniwem łączącym ofiary i podejrzanych. Zresztą nie stoi poza kręgiem podejrzanych (szczególnie, jeśli zapytać Klementyny).
Jednocześnie prywatne sprawy bohaterów dalej pozostają w fazie wielkiej komplikacji – Daniel pozostaje w chwiejnej trzeźwości. Jest też przekonany, że jego życiowa miłość, Weronika, związała się z psychiatrą, jednak sprawa jest bardziej zagmatwana i wygląda na to, że przeszłość znowu dogoniła psycholożkę.
W odróżnieniu od trzech poprzednich tomów, w których groza odgrywała główną rolę, Nora to pełnokrwisty kryminał, w którym znowu każdy jest podejrzany, wszyscy kłamią a morderca pozostaje nieuchwytny i wodzi policję za nos.
W trzech poprzednich tomach główna rolę odgrywały elementy grozy. W Norze Puzyńska nie rezygnuje z eksperymentów formalnych – tym razem postawiła na budowę inspirowaną dramatem: z podziałem na akty, sceny i antrakty.
Jednak pytanie, z którym zostałam po przeczytaniu tego tomu: Dlaczego Bibi chciała rozmawiać z Kołodziejem o Norze? Wydarzenie, które uruchomiło lawinę, pozostaje niewyjaśnione.
Autor: Katarzyna Puzyńska Tytuł: Nora Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data: 2018
Trzeci tom Głębi autor poświęca kontaktowi i semantyce. Oprócz przygód, których całą masę bohaterowie przeżywają w toku rozwoju fabuły, to właśnie prawdziwe porozumienie jest kluczem do fabuły. Consensus et pax.
Na Czarnej Wstążce dochodzi do przewrotu – kapitanem mianuje się Antenat, Grunwald i reszta załogi w zasadzie stają się więźniami prastarej jaźni w ciele maszyny. Na granicy wypalonej galaktyki pojawiają się Ci, Którzy Powrócili, ale (jak zauważa Kirke Bloom) to dopiero początek – obserwuje ona kolejny ślad głębinowy, zwiastujący drugą falę powrotu.
Podlewski pokazuje w tej części kilka rzeczy, które nadają kontekst poprzednim tomom – w tym kładzie szczególny nacisk na zróżnicowanie językowe sekt: językiem maszyn jest łacina, językiem Elohim – jakaś wersja metafor, językiem wyższych sfer – nadjęzyk. Porozumienie w obrębie ludzi jest trudne, być może niemożliwe, czy zatem można mówić o zrozumieniu ras kseno? Klan naukowy już podejmował próby porozumienia z obcymi. Okazało się, że każda ze stron zupełnie inaczej rozumie to zagadnienie. Czy po wielu latach, spowodowanych wypędzeniem, ich podejście do kontaktu będzie inne?
Wydaje się, że cokolwiek bym napisała o bohaterach czy fabule mogłoby zepsuć przyjemność czytania, ponieważ akcja jest skomplikowana, łączy wszystkich bohaterów a także bezpośrednio pokazuje połączenie z przeszłością, pojawiają się postaci, które wydają się wiedzieć więcej niż inni a każdy rozgrywa swoją grę – a czytelnik musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w ogóle możliwe jest jakiekolwiek porozumienie, nawet pomiędzy ludźmi, którzy w tak odmienny sposób widzą świat i na niego reagują?
Autor: Marcin Podlewski Tytuł:Głębia: Napór Wydawnictwo: Fabryka Słów Data: 2017
Oscarowa książka (w 2021 r. nagrodzona w kategoriach najlepszy film, najlepsza aktorka pierwszoplanowa i najlepszy reżyser), pokazująca, że, owszem, wędrówką życie jest człowieka, lecz czasem ta wędrówka jest jedynym wyjściem, by przeżyć to życie w miarę godnie i na swoich warunkach.
Jessica Bruder, podczas pracy nad swoim reportażem, spędziła trzy lata w podróży i przejechała 24 tys. km. Żeby lepiej poznać i zrozumieć życie swoich bohaterów, spotykała się z nimi m.in. na ich corocznych zlotach (największy z nich to Rubber Tramp Rendezvous w Arizonie), odwiedzała parki narodowe, gdzie pracują w sezonie jako porządkowi pilnujący turystów, a nawet zatrudniła się w magazynie Amazona. Bezmiejscowi workamperzy w wieku emerytalnym są bowiem, nie bójmy się tego określenia, tanią siłą roboczą internetowego giganta. Bruder opisuje historię m.in. Lindy May (64 lata), LaVonne Ellis (67 lat) i Dona Whellera (to pseudonim, 70 lat), których okoliczności życiowe zmusiły do zamiany czterech ścian na cztery koła. Powody były różne, lecz najczęściej kumulowały się około 2008 r. z powodu recesji, która pociągała za sobą zlicytowanie ich domów za brak wypłacalności i, skutkiem tego, utratę ubezpieczenia zdrowotnego. Decyzja, by kupić vana, kampera czy po prostu większe auto i ruszyć w drogę, była jedyną sensowną, by nie skończyć na ulicy.
Istnieli zawsze: wagabundzi, włóczykije, wędrowni pracownicy, niespokojne duchy. Jednak teraz, w trzecim milenium, pojawiło się nowe koczownicze plemię. Ludzie, którzy nigdy nie przypuszczali, że zostaną nomadami, wyruszają w drogę. Rezygnują z tradycyjnych domów i mieszkań i przeprowadzają się do tego, co nazywa się czasem „nieruchomościami na kółkach” – do busów, kamperów z odzysku,szkolnych autobusów, pikapów z zabudowaną paką, przyczep kempingowych i najzwyklejszych sedanów. Zostawiają za sobą dylematy nie do rozwikłania, przed którymi staje dziś dawna klasa średnia. Wolisz mieć na jedzenie czy pójść do dentysty? Spłacić ratę kredytu czy rachunek za prąd? Uregulować ratę za samochód czy kupić leki? Wydać na czynsz czy na spłatę pożyczki studenckiej? Szarpnąć się na zimowe ubranie czy na paliwo, żeby móc dojechać do pracy? Z początku wielu osobom rozwiązanie wydawało się radykalne. Nie możesz dać sobie podwyżki, ale gdyby tak zredukować największy koszt? Zamienić cztery ściany na cztery koła? Niektórzy mówią o nich: bezdomni. Ale koczownicy nowej ery odrzucają tę łatkę. Mają przecież dach nad głową i środek transportu, przyjęli więc inne określenie: bezmiejscowi. Z daleka wielu z nich można by wziąć za beztroskich emerytów na wakacjach. Gdy od czasu do czasu pozwalają sobie na wypad do kina albo restauracji, wtapiają się w tłum. Sposobem myślenia i wyglądem wpisują się w ramy klasy średniej. Używają pralni samoobsługowych i wykupują karnety na siłownię, żeby móc korzystać z łazienki. Wielu wyruszyło w drogę po tym, jak recesja pochłonęła oszczędności ich życia. Alby napełnić baki samochodów i żołądki, od rana do wieczora ciężko pracują fizycznie. W czasach zamrożonych płac i rosnących kosztów mieszkaniowych wyrwanie się z niewoli czynszów i kredytów to ich sposób na życie. Starają się przetrwać w Ameryce. Ale tak jak każdemu, im również samo przetrwanie nie wystarcza. Zatem akt desperacji przerodził się w dążenie do wyższych celów. Być człowiekiem to pragnąć czegoś więcej niż po prostu utrzymania się przy życiu. Równie mocno jak pożywienia i dachu nad głową potrzebujemy nadziei.[s. 10–11]
Lektura tej książki bardzo mnie poruszyła. Próbowałam wyobrazić sobie, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji jak bohaterowie reportażu, i nie starczało mi wyobraźni. Bo z czym wiąże się decyzja o zamieszkaniu w aucie? Po pierwsze, trzeba je jakoś przystosować do mieszkania, po wtóre, znaleźć miejsce do parkowania (na niektórych kempingach nie można stacjonować dłużej niż 14 dni), a po trzecie, mieć się za co utrzymać, czyli przemieszczać się niemal po całej Ameryce w poszukiwaniu zarobku. Jeśli nie mieszka się w kamperze z własną toaletą i prysznicem, to dochodzi jakże istotna potrzeba znalezienia co jakiś czas łazienki. Ale gdzie i jak to zrobić? Społeczność nomadów jest jednak dobrze zorganizowana i jej członkowie mogą na siebie liczyć.
Wbrew pozorom książka nie jest przygnębiająca, wręcz przeciwnie, opisani w niej ludzie może nie tryskają optymizmem, ale i nie załamują rąk. Linda, po burzliwych kolejach losu, chce mieć w końcu na własność kawałek ziemi: kupuje więc w Arizonie działkę na odludziu i planuje zbudować tam earthship, czyli statek ziemny. To budowla zaprojektowana jako samowystarczalny schron, wykonany zarówno z materiałów naturalnych, jak i przetworzonych (np. opony wypełnione ziemią). Na jej prośbę Jessica Bruder jedzie w to miejsce i przeprowadza z niego relację online dla Lindy (która kupiła działkę w ciemno, bez oglądania jej). Reportaż kończy się informacją, że Linda zaczęła w końcu budowę upragnionego earthshipu. Można go obejrzeć w internecie, podobnie jak wojaże innych bohaterów reportaży (sporo z nich prowadzi blogi). I, oczywiście, warto obejrzeć filmowy „Nomadland”, by choć trochę poczuć klimat takiego sposobu życia.
Autor: Jessica Bruder Tytuł: Nomadland. W drodze za pracą Tłumaczenie: Martyna Tomczak Wydawnictwo: Czarne Data: 2020
Trzeci tom cyklu Ekspansja pt. Wrota Abaddona Jamesa C.S. Coreya bardzo wyraźnie utrwala trendy z poprzednich dwóch części – Jim Holden wpada w kłopoty a potem się z nich wydostaje…
Akcja bieżącego tomu cyklu dzieje się kilka miesięcy po poprzednim. Protomolekuła skolonizowała Wenus i wciąż jest postrachem dla ludzkości. Gdy gigantyczny okrąg odrywa się od wenusjańskich protomolekularnych zabudowań i przelatuje przez niemal cały układ słoneczny, zostają za nim wysłane okręty wojenne wszystkich frakcji – zarówno Ziemianie, Marsjanie, jak i SPZ lękają się, że to nowy rodzaj broni. Tymczasem jest znacznie gorzej – tajemniczy wróg ludzi zbudował wrota prowadzące do nieznanej części kosmosu, w której panują całkowicie inne prawa, niż w układzie słonecznym.
Wydawałoby się, że to już nie dotyczy Holdena i załogi Rosynanta. Przede wszystkim – zarabiają oni na transporcie i chcą zostawić wspomnienia protomolekuły za sobą. Poza tym marsjański rząd chce im odebrać statek, który w zasadzie faktycznie niegdyś był częścią zestrzelonego okrętu, ale Holden go sobie przywłaszczył. A do tego Miller wpada w odwiedziny, jakby nie został pochowany wraz ze stacją na Wenus, i ostrzega Holdena przed tym, co ma się zdarzyć, a jednocześnie przyciąga go do tajemniczego obiektu.
Autorzy podtrzymują zainteresowanie czytelnika, wprowadzając w kolejnych tomach ciekawe postaci. W poprzednim tomie prym wiodła niewątpliwie Avasarala, tutaj mamy więcej nazwisk, i choć chyba żadne nie może się poszczycić charakterem zastępczyni przewodniczącego ONZ, na uwagę zasługują z pewnością troje bohaterów drugi planowych: pastorka Anna, która nadaje nowy kontekst pojawiającemu się zjawisku; były żołnierz Byk wydaje się odpowiednikiem Holdena – zależy mu i ma podobne priorytety; natomiast Melba podporządkowała całe swoje życie jednemu celowi – zabiciu Holdena. Dzięki ukazywaniu wydarzeń z nowych perspektyw, czytelnik nie skupia się na przygodach załogi, lecz ma szerszy ogląd sytuacji.
Seria Ekspansja ma ciekawy potencjał, na razie są to solidnie napisane powieści bez większych dziur fabularnych (mniejszych zwykle nie śledzę z zapartym tchem), a jedyne czego brakuje, żeby się przywiązać do tej serii, to ukazanie motywacji bohaterów. Dotychczas nie mieliśmy okazji poczytać o osobistych wątkach tych postaci, podczas gdy poboczne znam bardzo dobrze. Seria nie zasłużyła na miano błyskotliwej, ale trzyma poziom.
Autor: James C.S. Corey Tytuł:Wrota Abbadona Tłumaczenie: Marek Pawelec Wydawnictwo: Mag Data: 2018
Pierwszy raz Gambit Michała Cholewy czytałam już dobre kilka lat temu i zapamiętałam, że to bardzo sprawnie napisana i przemyślana powieść. A skoro autor zapowiada że zbliża się do końca zapowiadanego cyklu, chcę być zwarta i gotowa, gdy wyjdzie ostatnia część.
Cholewa nie patyczkuje się z czytelnikiem, rzuca go w środek operacji specjalnej, mającej na celu zebranie fantów które zginęły w skutek nastania Dnia. Powieściowy czas akcji to 2211 rok a Apokalipsa dotyczyła wypuszczenia chińskiego wirusa, który doprowadził do buntu SI, tym samym pozbawiając ludzkość możliwości odbywania podróży międzygwiezdnych. Niestety, w wyniku tych okoliczności niektóre statki się zgubiły, nie mogąc wrócić do kosmoportów.
Można się domyślić, że Dzień był początkiem wyścigu do odzyskania armii i zasobów. Większość ludzkości zginęła, ci którzy przeżyli, nie ustają w wysiłkach, by kontynuować wojnę. Głównym bohaterem jest szeregowiec Marcin Wierzbowski z sił UE, który wraz z oddziałem został skierowany do walki z Amerykanami na New Quebec. Autor odkrywa przed czytelnikami kolejne elementy układanki nieskończenie powoli. To nie znaczy, że mało się w powieści dzieje – wręcz przeciwnie. Akcja toczy się równym tempem a narrator wprowadza detale w miarę jej rozwoju.
Czytając Gambit nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ma wspólne punkty z dwiema innymi powieściami, które pojawiły się na moim blogu – Głębią i Distortion. Z pierwszą łączy ją fizyka. Co prawda Cholewa skąpi opisów przemieszczania się w przestrzeni kosmicznej, ale opisy przeliczenia skoków i namierzania boi lokacyjnych przywiodła mi na myśl znaną metodą pokonywania głębi. Z drugą powieścią punktem stycznym jest atmosfera wojny – bagno ze swoją żyjącą mgłą, której wpływ na psychikę stacjonujących tam żołnierzy jest podobny do pustyni szarpiącej nerwy stacjonujących na Distortion. Ma świadomość, przemawia do ludzi, wydaje odgłosy, oślepia, mami…
Gambit to bardzo solidna pozycja wśród rodzimych powieści fantastyczno-naukowych, jest niewątpliwym elementem proroctwa i zdecydowanie rokująca na przyszłość!
Autor: Michał Cholewa Tytuł: Gambit Wydawnictwo: Ender/War Book Data: 2012
Ostatni tom serii Simona Becketta o Davidzie Hunterze, Zapach śmierci, przenosi nas na obrzeża Londynu i zupełnie inaczej niż dotychczas, nie zamyka czytelnika i mordercy w ograniczonejprzestrzeni.
Scenografią dla najnowszej sprawy antropologa sądowego jest opuszczony szpital, który ma zostać zburzony, by na jego miejscu mógł wyrosnąć kolejny przeszklony biurowiec. Protestujący przeciwko nowej budowie sąsiedzi robią wszystko, by powstrzymać rozbiórkę. Podczas oględzin szpitala zostają odkryte zmumifikowane zwłoki, a po zarwaniu się podłogi – kolejne, w zakamuflowanym pomieszczeniu.
Hunter w tym tomie musi się zmierzyć nie tylko z zagadką, którą kryją odnalezione zwłoki, lecz także bardzo amerykańskim tafonomem, młodym i zbyt pewnym siebie człowiekiem orkiestrą – któremu się wydaje, że pracując w sektorze prywatnym jest lepszy od antropologa sądowego z budżetówki, co odkrywa w Hunterze pokłady zazdrości. Jedynie namolny dziennikarz, próbujący przeprowadzić z nim wywiad, nieco głaszcze nadwątlone ego bohatera.
Dużo się dzieje w tym tomie, zarówno w kontekście sprawy, która ze strony na stronę się komplikuje, jak również finał znajduje sprawa ciągnąca się przez wszystkie tomy w tle – sprawa Grace Strachan, która wielokrotnie próbowała zabić Huntera.
Zapach śmierci jest świetnym zakończeniem serii i jedną z lepszych powieści kryminalnych w ogóle. Czytanie powieści Becketta to jak powrót do znajomych miejsc z ulubionymi ludźmi, czyli klasyczny procedural w książkowej formie. Ciężko mi się żegnać z tą serią, ale już czeka pierwszy tom kolejnej, której napięcie będzie groziło zatrzymaniem akcji serca!
Autor: Simon Beckett Tytuł: Zapach śmierci Tłumaczenie: Agata Ostrowska Wydawnictwo: Czarna Owca Data: 2019
To nie jest łatwa i przyjemna lektura. I dobrze, bo w życiu nie zawsze bywa i łatwo, i przyjemnie – zwłaszcza gdy się jest osobą niebinarną, ma dysfunkcyjną, niewspierającą rodzinę, w której jedyną bliską osobą jest szalona babcia. Która niestety już się żegna z tym padołem.
Narratorki pierwszoosobowe mamy tu dwie: Stasia i Magda, babcia i wnuczka, warszawianki z dwóch różnych światów – babcia z jeszcze przedwojennego, a wnuczka z teraźniejszego, współczesnego do bólu, który jaki jest, każdy widzi. Babcia kończy już ziemską pielgrzymkę, wspomina ze szpitalnego łóżka (bez taryfy ulgowej dla żadnych świętości i barwnym językiem) swoją młodość i dojrzałość, a przysłuchująca się tym wspominkom niebinarna wnuczka ma dojmujące przekonanie, że wraz z babcią odchodzi jedyna rozumiejąca ją osoba. Burzliwa i kolorowa powojenna młodość babci poniekąd budzi zazdrość w Magdzie, która nie może nawet marzyć o tak swobodnym i radosnym podejściu do życia, jakie miała Stasia. I to nie tylko dlatego, że przeszła tranzycję, ale głównie z powodu homofobicznych czasów i miejsca, w którym przyszło jej żyć. Dla babci wiele rzeczy wydaje się wręcz banalnie proste, choćby to, jak się zakochać.
Rozdział 3 A więc jak się zakochać? Wnusiu, no to trzeba po prostu znaleźć sobie drugą osobę, która lubi te same programy telewizyjne co my i sprząta po sobie, bo nie ma nic gorszego niż rozwalone graty naokoło i ciągle tylko „gdzie to jest, nic w tym domu nie mogę znaleźć, znowu mi położyłaś nie tam, gdzie trzeba”. I żeby ta osoba pamiętała o twoich urodzinach, ale też żeby wstawiała pranie albo zmywarkę. Żeby dawał prezenty bez okazji i przytulała w nocy, kiedy jest zimno. Tutaj ważny szczegół: żeby nie zabierała kołdry, bo to jest często początek końca. Chodzi też o mniej więcej synchronizację zegarów biologicznych. To znaczy, żeby nie było tak, że ty chcesz spać o północy, a ona właśnie wtedy rozpoczyna imprezowanie. Albo chcesz wyjechać rano na wycieczkę, ale dla niej rano to jest jakaś dwunasta, i to też po dwóch kawach. No nie, to może być frustrujące, po co to komu. Mało to innych zmartwień wokoło? Jeśli chodzi nam tylko o wychodzenie do kina albo do knajpy, to należy wówczas zbadać, czy osoba lubi chrupać w czasie filmu i w ogóle jakie filmy lubi, bo ty kupisz bilety na Bergmana, a ona marzyła o nowym Marvelu i będzie kwas. A w restauracji to też dobrze, żeby wcześniej sprawdzić, czy je mięso czy nie. Bo miło sobie będziecie flirtować, a tu do kelnerki: „schabowy”. I czar pryśnie. Poza tym uciekać od nudziarzy. Tych bez uśmiechu omijać. Napieprzających na innych też raczej unikać, bo prędzej czy później nam również obrobią dupę, zdradzając nasze sekrety ku uciesze bandy żmij. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to różnie: bycie z kimś bez przyczyny wizualnej może być ryzykowne. Ale jeśli będziemy sobie nie wiadomo co wyobrażać, to w życiu się nie zakochamy, tylko będziemy porno oglądać i fajnie, no ale ile można? Poza tym należy być pozytywnie nastawioną do życia, nic nie oczekiwać. Nie dziwić się i nie rościć pretensji do nie wiadomo jakiego Hollywoodu. Okej, może pomyśleć o wybieleniu zębów. No i zainwestować w wyszczuplające gacie, chyba że jest ci to obojętne, to może wtedy wystarczy dużo mówić o samoakceptacji, ale nie ma gwarancji, że się w to uwierzy. Nie no, to jest wszystko w ogóle banalnie proste. Czego nie rozumiesz? [s. 157–158]
Garść babcinych porad jako spadek wydaje się nic niewarta, jeśli nie ma się z czego spłacać kredytu i do kogo zagadać w pustym domu. Jednak życiowa zaradność babci Stasi na ostatniej prostej jeszcze potrafi zaskoczyć. Nie tylko wnuczkę, ale i czytelniczki i czytelników. Ta książka afirmuje życie z rozmachem, na swoich zasadach, zawsze pod prąd, by mieć jak najwięcej radości i przyjemności (i by nie oglądać się nigdy na to, co ludzie powiedzą). Toksyczne relacje, nawet jeśli z własną rodzicielką, nikomu nie służą, warto więc znaleźć grupę wsparcia wśród podobnie czujących i myślących. Nawet jeśli to największe kłiry i elgiebety w okolicy.
Autor: Sylwia Chutnik Tytuł:Tyłem do kierunku jazdy Wydawnictwo: Znak Data: 2022
Ofelia mieszka na arce zwanej Animą, jest czytaczką, potrafi powiedzieć wszystko o przedmiotach, których dotyka, i prowadzi muzeum. A teraz ma wyjechać na Biegun i poślubić tam nieznajomego, z którym wyswatały ją nestorki rodu.
Zaręczyny wydają się katastrofą, narzeczony to dzikus z daleka, który wpada na Animę jak po ogień, nie starając się zrobić wrażenia na rodzinie czy samej Ofelii. Łamie wszystkie zasady i sprzeciwia się obyczajom, po czym w zasadzie porywa dziewczynę i swatkę sterowcem na swoją rodzinną arkę, nieprzyjazną, mroźną i ciemną, zamieszkaną przez bestie. A i ludzie nie wydają się zbyt mili.
Historia świata, który pewnego dnia pękł i rozpadł na kawałki zamieszkane przez duchy rodzin, które udzielają swoim potomkom różnych mocy, jest niezwykle interesująca, mimo że trudno się oprzeć wrażeniu, że pierwszy tom to niezwykle długa ekspozycja. Choć myślę, że istotna, jako że świat w powieści Dabos jest trochę jak nasz, ale przekształcony. Czytelnik ma szansę zanurzyć się z Ofelią w całkowicie odmiennej i wrogiej kulturze, w której nie ma nic stałego, a wyrwana z korzeniami ze swoich tradycji nie wie, czego się trzymać i musi zbudować siebie i swoją tożsamość na zgliszczach starego życia. A wrogie są także najbliższe jej osoby: narzeczony, jego ciotka – dla których nie jest wystarczająco dobra. Dziewczynie trudno jest odgadnąć ich prawdziwe motywacje, bo są tak przyzwyczajeni do ich ukrywania, że nie są w stanie wyzbyć się starych nawyków ani względem siebie, ani jej.
Autorce dużo miejsca zajmuje opis przestrzeni, która jest niesamowita. Niby podobna do tej, którą znamy, a jednocześnie całkowicie odmienna:
O starych budynkach często mawia się, że mają duszę. Na Animie, arce ożywionych przedmiotów, stare budynki przede wszystkim mają paskudny charakter (s. 5). Zupełnie podobnie jak Niebiasto, które (…) było piękne, ale jeszcze bardziej rzucała się w oczy jego osobliwość. Wieżyczki o różnorakich kształtach, raz opasłe, kiedy indziej smukłe albo koślawe, wypływały dym ze wszystkich kominów. Arkadowe schody niezdarnie zawisły nad otchłanią i bynajmniej nie zachęcały, żeby z nich skorzystać. Okna – wyposażone w witraże lub szprosy – pokrywały noc emalią źle dobranych kolorów (s. ).
Wydaje się, że Ofelia nie pasuje do tego miejsca, jednak żelazny charakter dziewczyny nie pozwala jej się poddać. Jedyny aspekt, w którym nie ma zamiaru już walczyć – to małżeństwo. Od razu sięgam po drugi tom, mając nadzieję na poznanie innych przestrzeni oraz obserwację zmian, które się dokonują w Ofelii i jej świecie
Gdy ktoś pyta o nietuzinkowe fantasy, zawsze w końcu pada tytuł: Asystent czarodziejki. To jedna z powieści, które długo czekały aż je przeczytam, ale gdy tylko oddałam egzemplarze do biblioteki, od razu kupiłam własne, choć nie ma ich już w księgarniach i musiałam szukać w drugim obiegu.
Vincent ma trzydzieści siedem lat i zdążył przywyknąć do myśli, że czarodziejem to on nie będzie a gdy wygaśnie mu kontrakt asystenta Szalonej Meg, osiądzie na prowincji, gdzie zostanie zielarzem i tak spędzi resztę życia z ukochaną Amandine. Jednak do końca kontraktu trzeba dożyć a to jeszcze kilka miesięcy, tymczasem Meg solidnie zapracowała na swój przydomek i jej najnowszym pomysłem jest pokonanie duszosmoka, przepotężnej kreatury pilnującej rozdarcia.
I tak oto Vincent dowiedział się, że nie został dotychczas pełnoprawnym magiem, bo dotychczas jego kanały energetyczne nie zostały wystarczająco napełnione, bo nikt nie miał aż tyle magicznej energii. I teraz stał się najpotężniejszym magiem ale czarowanie u niego jest na poziomie magicznego przedszkola.
Świat Vincenta został rozdarty przez magię kilka stuleci wcześniej i jakiś fragment Bretanii przepadł bez wieści. Można śmiało założyć, że nasz bohater jest predystynowany do jego odnalezienia, ale aktualnie ma innego rodzaju kłopoty, albowiem już na jego asystenckie miejsce przyjeżdża nowa czarodziejka, dziewięcioletnia dziewczynka spętana magicznymi kajdanami, żeby spontaniczne objawy jej magii nie zniszczyły wszystkiego wkoło.
Historia rozdartego świata wciąga od pierwszych stron i trudno się od niej oderwać. Wszystko w tej opowieści gra – bohaterowie są ciekawi, bardzo dobrze napisani, charakterystyczni i z charakterem. Światotworstwo jest znakomite – co prawda Janusz zaczyna opowieść w środku, ale robi to tak zgrabnie, że z narracji dowiadujemy się wszystkiego, co potrzebne. A magia to prawdziwy majstersztyk. Autorka zrobiła z niej naukę z pogranicza matematyki, fizyki, chemii i biologii i co prawda żeby zostać magiem, trzeba mieć pewne cechy wrodzone, ale sama nauka na pewnym poziomie działa i bez nich – co pokazuje przykład Vincenta. No i język. Przywykliście do angielskiego języka elfów? Nie w Bretanii, s’il vous plaît. Tu rządzi francuski!
Jeśli jeszcze nie znacie książki Aleksandry Janusz, to prawdopodobnie musicie właśnie rzucić wszystko i poznać tę historię! #rzucwszystkoiczytaj
Autor: Aleksandra Janusz Tytuł:Asystent czarodziejki Wydawnictwo: Nasza Księgarnia Data: 2016
Co byś zrobiła/zrobił, gdybyś trafiła/trafił do alternatywnej wersji miasta (i lat) swojej młodości? Czy byłoby jak zawsze, czy jednak całkiem inaczej?
Zygmunt Miłoszewski, Jak zawsze
Ta powieść Miłoszewskiego, reklamowana na okładce jako komedia ironiczno-romantycznao parze, która dostała szansę przeżycia jeszcze raz swojej miłości. I o narodzie, który dostał szansę przeżycia jeszcze raz swojejhistorii. I o tym, co z tego wynikło, była dla mnie dość zaskakująca. Nie dlatego, że spoza uniwersum Szackiego czy profesorki Lorentz, ale z powodu, że, w mojej skromnej opinii, wcale a wcale komedią nie jest. Owszem, są momenty komediowe już na samym początku, gdy główna bohaterka, 78-letnia Grażyna, kupuje erotyczną bieliznę na 50. rocznicę pierwszego razu z Ludwikiem (obecnie 83-letnim), wtedy, pół wieku temu, jeszcze nie jej mężem. Ale gdy siadają do kolacji i wspominają minione dekady razem, wzajemne pretensje sypią się jak z rękawa i ani ironicznie, ani komediowo już niestety nie jest. W zawiązaniu akcji mamy oto styczeń 2013 r. i na dobrą sprawę Grażyna i Ludwik są zadowoleni chyba tylko ze wspólnego syna Jacka – to ich zdaniem najlepsze, co im się przytrafiło. No i z seksu, bo na wzajemną fascynację erotyczną, mimo upływu lat, nie mogą akurat narzekać. Jednak gdyby tylko dane im było przeżyć młodość jeszcze raz, owszem, spędziliby życie razem, ale więcej by podróżowali, a mniej się przejmowali prozą codzienności.
I bum! Następnego dnia budzą się o pół wieku młodsi, w styczniowej Warszawie 1963 r., ale całkiem innej, niż zapamiętali z młodych lat. Trafili w moment czasowy, kiedy się jeszcze nie znali i nie byli razem: Ludwik ma wciąż pierwszą żonę, Iwonę, a Grażyna zastanawia się, czy nawiązać bliższe relacje z Adamem, dyplomatą ze świetlaną przyszłością. W pierwszej wersji swego życia zrezygnowała z niego dla Ludwika, ten zaś z kolei, wzięty terapeuta, zostawił Iwonę dla Grażyny właśnie. A za kilka miesięcy będzie ten moment, gdy poczęli Jacka…
Ponieważ, póki co, nie mogą (i chyba nie za bardzo chcą) być razem, postanawiają wykorzystać szansę od losu i sprawdzić alternatywne wersje życia, czyli spróbować z poprzednimi partnerami. Okazuje się, że w tej jakże odmiennej Warszawie Grażyna uczy w szkole dla panien, gdzie na lekcjach będzie starała się przemycić feministyczny światopogląd dziewuszkom żyjącym jeszcze przed rewolucją seksualną. Tymczasem Ludwik spróbuje wykorzystać XXI-wieczne metody terapii, m.in. leczenia PTSD, w latach 60. XX w. Ciekawie jest prowadzona ta dwutorowa narracja z punktu widzenia obojga bohaterów: o Ludwiku narrator mówi w trzeciej osobie, a Grażyna wypowiada się w swoim imieniu. W ogóle mocno feministyczna ta powieść:
Od wczoraj z tyłu głowy tłukło się we mnie pytanie: nie żyję, śnię czy zwariowałam? Słyszałam je cały czas, zamilkło w czasie prowadzenia lekcji i kiedy wróciło, zbyłam je machnięciem ręki. Co za różnica? Jest jak jest i tyle. Jeśli zaraz się skończy – pozostanie się cieszyć z fajnej przygody. Jeśli potrwa kolejne pięć dekad – trzeba się na to przygotować. A tym razem nie zamierzałam przeżyć tych lat cichutko i bezpiecznie, co to, to nie. Tym razem zamierzałam ruszyć z posad bryłę świata, zrozumiałam to w czasie tego jednego szkolnego dnia. Patrzyłam w oczy tych ślicznych, młodych dziewczyn i czułam, że dla wielu z nich to, co im powiem i jak im to powiem, może zmienić ich życie, przestawić zwrotnicę i przełożyć z toru „poniewierana kura domowa” na tor „mocna, pewna siebie, spełniona kobieta”. Jeśli zostanę w tej cudownej, nowoczesnej szkole dla panien – czyli muszę trochę wyluzować z feminizmem – jeśli przekabacę choćby dwadzieścia procent, jeśli one przekabacą swoje koleżanki, córki, wnuczki, Boże drogi, przecież ja mogę tysiące, dziesiątki tysięcy polskich kobiet ocalić! Buzowało to we mnie, gotowało się, widziałam prowadzone przez siebie wykłady, pisane przez siebie książki, odbierane nagrody, a w międzyczasie dalekie podróże – i to w czasach, zanim dzięki masowej turystyce każdy kawałek świata został zadeptany przez ludzi w klapkach. Pomyślałam odruchowo, że muszę to opowiedzieć Ludwikowi, i od razu mnie szlag trafił, jak tylko sobie przypomniałam, co wczoraj wykręcił. Ciekawe, co teraz robi? Przyjmuje pacjentów? Wyszedł z żoną na spacer? Drzemie na kozetce? A chrzanić to, ja na pewno do niego w łaskę chodzić nie będę. Chce, to przeprosi, nie chce – droga wolna. Dobrze mówiłam w rocznicę, że za mało od siebie odpoczywaliśmy. Jeszcze zatęskni, dziad stary przynudzający. Jeszcze przyjdzie tłumaczyć, że „są pewne mechanizmy w tym całym układzie”, a ja mu wtedy powiem, że na kolana, całować stopy, to może się zastanowię. Tylko żeby w miarę szybko to zrobił, bo miałam mu ochotę opowiedzieć wszystko, kto mnie tutaj oprócz niego zrozumie?[s. 155–156].
Jakie przyniesie to skutki w całkiem innych niż znane obojgu realiach? Polska powojenna wciąż się odbudowuje, nawiązuje ścisły sojusz z Francją, staje się wręcz sfrancuziała. Po II wojnie prezydentem Polski jest Eugeniusz Kwiatkowski, ale w siłę rośnie Unia Słowiańska z Edwardem Gierkiem na czele, który ma wsparcie w rzutkim wojskowym Jaruzelskim. Niby całkiem inaczej, ale jednak jak zawsze. Miłoszewski w formie polemicznej, punktuje naszą rzeczywistość dość celnie, choć nie ze wszystkimi jego postulatami bym się zgodziła. Niemniej jednak lektura warta uwagi.
Autor: Zygmunt Miłoszewski Tytuł:Jak zawsze Wydawnictwo: WAB Data: 2017