Harry Dresden powraca, by w Pełni księżyca rozwiązywać kolejne tajemnicze morderstwo. Ma bardzo mało czasu, wszak pełnia trwa tylko kilka godzin. A ofiar przybywa.

Porucznik Murphy nie miała dla Dresdena zleceń przez pół roku, ale magicznie zjawia się po pomoc w dniu, w którym mag postanawia się z nią rozmówić. A sprawa, z która przychodzi na pozór jest łatwa – wystarczy schwytać wilkołaka, który szaleje po Chicago. Są tylko trzy trudności – pierwsza: namierzyć wilkołaka, druga: poradzić sobie ze śledztwem wydziału wewnętrznego, toczącym się przeciwko Murphy, i trzecie: odkryć, jaki wilkołak zabija poza pełnią.
Butcher nadrabia w drugim tomie niektóre niedostatki. I tak – skupia się na jednym gatunku istot magicznych, przedstawia go dokładnie i ciekawie eksploruje. Pojawia się też cichy bohater – Bob, duch-erotoman, który wspomaga Dresdena jako pozatenchnologiczna baza danych i wyszukiwarka: zna przepisy eliksirów, odróżnia wilkołaka od likantropa, ale nie lubi robić nic bez nagrody, które zwykle są potem opisywane w mediach jako dzikie orgie w akademikach. I po tych kilku zdaniach Bob wydaje się dużo ciekawszą postacią niż bohater, który tradycyjnie ma problemy z osobowością (choć z ego nie ma problemów), magią, kobietami i pieniędzmi. Jeśli nie wierzycie, oddaję głos Karrin, która doskonale nazywa to, co najbardziej irytujące w Dresdenie:
Jesteś pompatyczny, arogancki, pretensjonalny, szowinistyczny, beznadziejnie staroświecki, głupio uparty… (s. 394)
Butcher kilka razy łapie czytelnika na wędkę obietnicy rozwinięcia niektórych wątków w przyszłości – tego z tajemnicą rodziców Dresdena, tego o jego nie mniej tajemniczej przeszłości i co najważniejsze – kto czyha na życie chicagowskiego maga? I takie próby zatrzymania przy serii to ja szanuję, mam jeszcze taką interpelację, by zmienić bohatera i będę całkiem zadowolona.
Całość jest wciąż niezgrabna jak nastolatek z za długimi kończynami i trądzikiem, który co prawda zwiastuje pięknego młodzieńca w przyszłości, ale póki co mamy to i nic więcej. Jeśli zaczęłam używać dziwnych porównań, winię wyłącznie tę książkę, która językowo jest napakowana strasznymi fikołkami retorycznymi, jak na przykład:
Księżyc wzniósł się w srebrzystym splendorze na październikowe niebo, ozdobione bladymi chmurmi i jasno świecącymi gwiazdami. Chmury przelewały się jak spienione morze, a księżyc stał się wielkim, pełnym gracji kliprem, o żaglach wypełnionych widmowym blaskiem, który mknął przed podmuchami zimnych jesiennych wiatrów (s. 320).
Autor: Jim Butcher
Tytuł: Pełnia księżyca
Przekład: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 2015