Do Revolution miałam dwa podejścia. Pierwsze, gdy rzucili tyle dobra (Revolution było jednym z licznych dobrych rzeczy, na które liczyłam w 2012 roku), drugie – rok po tym, jak mój mąż po 9 odcinku powiedział, że po jego trupie i nie ma w ogóle takiej opcji. Po cichu się z nim zgadzałam, ale w duszy trudno mi było uwierzyć, że Abrams/Kripke zachowali się jak twórcy Agents of S.H.I.E.L.D.S. (albo inni sławni twórcy Lostów czy innych Star Warsów) i nie zawalczyli o widza.

Oto bowiem w naszym normalnym, skomputeryzowanym świecie objawia się prawdziwa apokalipsa, którą przeżyją najtwardsi. Pamiętacie, że w 2012 roku Ziemia miała się przebiegunowić i mieliśmy stracić dane na sprzęcie elektronicznym? Twórcy serialu poszli dalej – Amerykanie wyłączyli prąd. Na całym świecie.
W dobie elektryfikacji dochodzi do prawdziwego armagedonu. Dzieci nie znają innego świata, dorośli zresztą też – przetrwanie zależy od siły, sprytu i dóbr wymiennych. Życie w mieście nie ma sensu, tylko uprawa ziemi własną pracą oraz powrót do wspólnot plemiennych ma sens w tej sytuacji.
I rodzina Mathesonów – Ben (Ben Guinee – który grał jakiś epizod w praktycznie każdym serialu), jego żona Rachel (demoniczna Elizabeth Mitchell z Lostów) wraz z dziećmi są jedną z milionów rodzin, które muszą się jakoś odnaleźć w tej sytuacji. Jedyne, co ich różni, to wiedza na temat zbliżającej się apokalipsy.
Kilka lat później żyją sobie spokojnie na wsi, w otoczeniu przyjaciół, dorodna córka, Charlie (Tracy Spiridakos) biega po lesie z łukiem, niby współczesna księżniczka z Disneya i szyje do leśnej zwierzyny, by pieczyste zagościło na stołach. Syn Danny (Graham Rogers) to największy lamus, jakiego nosiła ziemia, jest alergikiem i wychuchanym synkiem tatusia i macochy (gdyż matka zniknęła z obrazka w nieznanych okolicznościach między prologiem a kontynuacją). I w tym momencie ginie ojciec tej szanowanej rodziny. I już wiadomo, że będzie dobrze. I jest lepiej – znajdują jego brata, alkoholika i awanturnika o złotym sercu Milesa (Billy Burke vel agent Dean vel ojciec Belli Swann), po czym serial staje na wiele tygodni, gdyż jak dobrze miotać się bez sensu i scenariusza po całych Stanach.
Ale jest moment, kiedy się ogarniają. Co ważniejsze, wprowadzają zasadniczego bad guya – Bassa (David Lyons, któremu skasowali taki piękny serial superbohaterski The Cape z polskim akcentem w postaci Izabelli Miko w kusym przyodziewku występującej w cyrku).
Jednak fabuła ciągle ma problem w stylu Lost (zwany problemem Marka Oramusa – czy ktoś wie, dokąd to w zasadzie zmierza?). Bohaterowie się spektakularnie biją, kochają, schodzą i rozchodzą, zawiązują sojusze oraz wypowiadają wojny – i super, jednostkowe problemy bardzo spoko, da się obejrzeć do obiadu, bo postaci są silną stroną tego widowiska. Ale…

<SPOILER>
jeśli kogoś interesuje konsekwencja, to nie w tym serialu. W Revolution bowiem nanoboty w powietrzu zjadają prąd.
</SPOILER>
Obecnie mogę już tylko powiedzieć, że szkoda, bo Abrams/Kripke mają problem z gruntu zasadniczy – potrzebują trzech sezonów na rozbieg, a potem ciężko im skończyć. Brutalny cancel po drugim sezonie zaprawdę zabrał widzom kawał dobrej rozrywki i pięknych ludzi. Szczerze wierzę, że jeszcze ich zobaczymy w jakimś nowym serialu i oby tym razem zaczepili się u Kanadyjczyków!