Musicale mają specyficzną estetykę i, co tu kryć, trzeba je lubić. Jako zagorzała wielbicielka widowisk muzyczno-tanecznych spod znaku Bollywood, uzbrojona w zen-cierpliwość podążyłam na nominowany do Oscara w milionie kategorii La La Land.

Sebastian (Ryan Gosling) pragnie mieć klub jazzowy w starym stylu, póki co gra do kotleta i najmuje się do grania na imprezach. Mia (Emma Stone) chce zostać aktorką, ale nim to nastąpi, podaje kawę gwiazdom kina. Spotykają się kilkukrotnie, ale zawsze kończy się to katastrofą. A jednak zakochują się w sobie.
La La Land spowodował, że Emma Stone, która po żenującej roli w Spider-Manie trafiła u mnie na czarną listę, wyleciała z niej. Natomiast wydaje mi się, że Gosling to złote dziecko Hollywood i czego by się nie dotknął, jest skazany na sukces. Nie inaczej było w tym przypadku. A reżyseria Damiena Chazelle’a spowodowała, że dotychczas nieobejrzany Whiplash został wciągnięty na listę „do zobaczenia”. Tylko który obejrzeć, ten z 2012 czy ten z 2014?
Nie, nie jest to bardzo banalna historia. Mimo hiperbolicznych scen rodzącej się miłości oraz pięknych ludzi tańczących i śpiewających, film jest prawdziwy jak samo życie. I to ten słodko-gorzki posmak, który pozostawia seans, jest gwarantem sukcesu. A zakończenie to prawdziwy majstersztyk wynikający z połączenia obrazów i dźwięków. I prawdopodobnie gdyby nie to zakończenie, ocena filmu byłaby inna.
Trudno napisać cokolwiek więcej i nie popaść w egzaltację. Twórcom udało się wyważyć nastrój, a jednocześnie zobrazować emocje, które zwykle źle wyglądają na ekranie. Jestem bardzo ciekawa, jak sobie poradzi film w starciu z innymi, ale życzę mu jak najlepiej.
Tytuł: La la land
Reżysera: Damien Chazelle
W rolach głównych: Ryan Gosling, Emma Stone, John Legend, Rosmarie DeWitt i in.
Rok produkcji: 2016