Od dwóch lat wszyscy żyliśmy nową nadzieją na powrót Jedi. Abrams mamił nas pięknymi trailerami, ale przecież całe zakony wyznawców Lucasa czekały, żeby udowodnić niedowiarkom, że pierwsze trzy epizody Lucasa to arcydzieła, w porównaniu do tego wyrobnika od trekkie.

Uwaga, będą spojlery.
Osią fabuły jest poszukiwanie mistrza Jedi, niejakiego Luke’a Skywalkera. Najstarsi Indianie zapewne pamiętają, że to ten gościu, który nie dał się Vaderowi. Szuka go Rebelia, szuka go Nowy Porządek, który zastąpił starych, dobrych imperialistów. Jest dobrych dwadzieścia kilka-trzydzieści lat po bitwie nad Endorem, ale w sumie jakby niewiele się zmieniło. Oprócz tego, że teraz wszystko jest większe i lepsze. Tego wymaga historia.
Najlepszy rebeliancki pilot, Poe Dameron (Oscar Isaac), odnajduje fragment mapy, prowadzący do Skywalkera. Oczywiście natychmiast okazuje się, że postimperialiści siedzą mu na ogonie, więc ukrywa wiadomość w małym robocie BB-8, który zachowuje się, jak psychotyczny kot na kawie. Robot umyka, a Dameron zostaje pojmany.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności robot zostaje odnaleziony przez ubogą złomiarkę Rey (Daisy Ridley), która mówi po robociemu. Ta zaś zostaje odnaleziona przez zbiegłego szturmowca Finna (John Boyega), który najpierw chce uciekać, potem chce wracać i w zasadzie sam nie wie, czego chce. Wszyscy oni radośnie odnajdują Sokoła Millenium i udają się w stronę Rebelii.
Tak, wszyscy ci, którzy uważają, że są spostrzegawczy i znajdują paralele między IV i VII epizodem, uprzejmie informuję, że mają rację. Wieśniaki z pustynnych planet to nośny temat, podobnie jak wielka Wojna Dobra ze Złem. Dla mniej spostrzegawczych – mamy też bagna Dagobah (w okolicy knajpy), lodowe pustynie Hoth i pewnie parę innych rzeczy, których nie zauważyłam.
Co do dziur fabularnych, to wiadomo – są. Już widzę moich starych znajomych siedzących przed swoimi plazmami ze stopklatką na blureju i liczący tie vs. x-wingi. Byłam tam, widziałam to (wówczas były to kaseciaki i 40-calowe rubiny). Dwa smutne momenty bez pokrycia to zniszczenie Rebelii (mamy flotę rebeliancką, mamy z czym walczyć, a sekundę później – a nie, już nie mamy) i nalot na Starkillera metodą: – Chłopaki, lecimyyyy. – Lecimyyyy… Ale dokąd? – Yyy… Lecimyyyy!!! – Mamy jakiś plan? – Lecimyyyy!!!
No ale dobra, gdyby nam zaczęli pokazywać żmudne powstawanie planu, to film pobiłby bollywoodzkie, legendarne, dwunastogodzinne maratony.
Wielki szacunek za zebranie poprzedniej ekipy do kupy. Natomiast co do nowych twarzy:
1) Daisy Ridley gra jak Keira Knightley. To żaden komplement. Ale postać jest napisana fajnie – to dziewczyna, która musi radzić sobie sama. Jakkolwiek jest bierna, gdy przychodzi do dbania o własne interesy (dostaje pół porcji żarcia i nie wykłóci się, że to mało), i w sumie rzuca się w wir zdarzeń całkowicie na ślepo, to ma jakieś bóstwo opiekuńcze, które ją wyciąga z najgorszych tarapatów.
2) Adam Driver – no dobra, to było coś. „Jestem wielce złym i strasznym sithem. Vader umiał tylko udusić na odległość, ja pizgam ludźmi jak szmaciankami i umiem rozwalić własny statek swoim mieczem świetlnym”. A potem zdejmuje toto maskę i widz dostaje prezent gwiazdkowy – przepuklinę ze śmiechu. Bo gdyż wielki zły wygląda jak emo-Chopin. Z drugiej strony pokazuje to tylko, że stawanie się wielkim złym to długotrwały proces i czasem trzeba szybciej założyć maskę, niż jest się na to gotowym. Podobnie jest z głównodowodzącym Snokiem, który kreuje się na większego złego za pomocą sztuczek technicznych. Brak stabilności emocjonalnej może ich daleko zaprowadzić.
3) Domhnall Gleeson i Oscar Isaac udowadniają, że tygielek s-f jest mały i w każdym filmie grają ci sami aktorzy. Pokazują też, że przegrana imperium musiała być dotkliwa i poniesiono ogromne straty w ludziach, skoro przedszkolacy zostają generałami. Jest to jedna z najsłabszych postaci w filmie – jedyne co pokazuje, to jakies ambicje polityczne, które nie moga być zrealizowane, bo nie jest sithem. Trochę widzę, jak zostaje mięsem armatnim w kolejnej części.
4) John Boyega z jednej strony pięknie pokazuje, że bycie szturmowcem to nie bułka z masłem i nikt nie zostaje nim z wyboru. Z drugiej strony przeraża mnie niewydolność systemu, w którym szkoli się miliardy takich i potrafi umknąć jeden (a może więcej) takich, którzy się nie wpasowują w tę matrycę. Techniki prania mózgu powinny być skuteczniejsze, inaczej aż dziw, że rozsadzenie Nowego Porządku od wewnątrz zajmuje aż trzy dekady.

Z dwóch stron atakują mnie dwie jedynie słuszne racje: albo film jest orgazmicznie doskonały, albo omujborzejakikijowy. Jestem w stanie zrozumieć, że dla tych, którzy naoglądali się midichlorianowego szaleńtwa, to obecny epizod jest objawieniem. Dla tych, którzy wyznają mitologię książkową, jest to słabizna. I dla tych, którzy poszli do kina, spodziewając się Ojca Chrzestnego 2 wymieszanych ze wszystkimi przedstawicielami kina najwyższych lotów, w siódmym epizodzie Gwiezdnych Wojen!!!
Mnie odniesienia do TOT, a nawet przejścia między scenami jak w klasycznych filmach, sprawilo dużo radości. Doceniam grę z konwencją, którą zaproponował Abrams, widzę charakterystyczne dla niego środki (panie, dziękuję za ten rozbity tie, już myślałam, że tam nic nie pierdyknie o ziemię, a tradycji Lost musi stać się zadość). No ale może trzeba po prostu lubić Abramsa, żeby się dobrze bawić?
A czego Wy się spodziewaliście po Gwiezdnych Wojnach?
Tytuł: Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy
Reżysera: J.J. Abrams
W rolach głównych: Daisy Ridley, Adam Driver i in.
Rok produkcji: 2015